Recenzja Juno (2007)
Świetna, bezpretensjonalna historia szesnastoletniej Juno, która podczas swojego pierwszego razu zachodzi w ciążę. W niezwykły sposób pochodzi do tej informacji. Nie załamuje się, a rozsądnie zastanawia się co zrobić. Nie podobne to do tak młodej dziewczyny. Nie idzie na łatwiznę, postanawia nie usuwać ciąży. Powód co prawda jest dość prozaiczny, gdyż idąc na zabieg, od jednoosobowej manifestacji w postaci koleżanki z klasy, dowiaduje się, że jej sześciotygodniowy płód ma już paznokcie. Za radą najlepszej przyjaciółki Lei postanawia znaleźć dla nienarodzonego dziecka bezdzietne małżeństwo, które zgodziłoby się je adoptować. Wkrótce natrafia na pasującą do jej oczekiwań parę, Marka i Vanessę.
Z Markiem od razu udaje się jej znaleźć wspólny język, natomiast z jego żoną jest dość ciężko. Ta, boi się, że June zrezygnuje w ostatniej chwili. Nic bardziej mylnego, młoda dziewczyna jest zdecydowana w 104% o tym, że nie jest gotowa zostać jeszcze matką.
Dość śmiesznie przedstawieni są rodzice nastolatki. Gdy dochodzi do rozmowy, podczas której dziewczyna chce powiedzieć im o ciąży, Ci zawiedzeni mówią, że woleliby, żeby została wyrzucona ze szkoły, albo była uzależniona od narkotyków. Jednak szybko odnajdują wspólny język i darzą córkę wsparciem.
Dość poboczną rolę odgrywa ojciec dziecka - Paulie Bleeker, który jest najlepszym przyjacielem June. Przez dłuższą część ciąży jest on nieobecny. Ta odnajduje przyjaciela w Marku. Świetnie się dogadują, mają podobne zainteresowania, lubią po prostu spędzać ze sobą czas.
Nie jest to historia, w której namawia się młode dziewczyny do porzucenia dziecka, usunięcia, która by tłumaczyła, że ciąża nie jest żadnym problemem, nie pokazuje, że to prosta sytuacja. Ten film w dość banalny, a zarazem mądry sposób pokazuje, że ciąża to po prostu nie koniec świata. Że zawsze znajdzie się ktoś, do kogo można się zwrócić, porozmawiać, poprosić o pomoc. Pokazuje też, że aborcja nie jest ostatecznym rozwiązaniem w takiej sytuacji. I to należy w nim docenić. Ponieważ ile teraz szesnastolatek zachodzi w ciążę i nie wie co z tym fantem zrobić? Wydaje mi się, że dużo więcej niż powinno. Jeśli kiedykolwiek tak młode dziewczyny są na to gotowe.
Jest jeszcze jeden dość zabawny element filmu. Otóż następuje taki mały przewrót akcji w kontekście katolickim. Według tej wiary stosowanie środków zabezpieczających, jakichkolwiek, czy prezerwatyw, czy tabletek – jest grzechem. Tutaj bohaterowie tego grzechu nie popełnili, co jakby ogólnie umniejsza ich grzech w tej perspektywie.
Należy zwrócić uwagę na bardzo swobodną grę aktorską, która powoduje, że sami czujemy się członkami, bohaterami filmu. Że zastanawiamy się ‘co by było gdyby’. Przybliżają nas do siebie prezentując się jako ‘normalni nastolatkowie’. Stawiani oni są na równi ze swoimi widzami – rówieśnikami, nie czują się lepsi. Po prostu są sobą. Nic bardziej nie zachęca do oglądania. Ellen Page, odgrywająca rolę June, głównej bohaterki, już w pierwszych minutach filmu wzbudza naszą sympatię. Ta jej energia, spontaniczność. Oby jej dalsza kariera rozwijała się szybko i owocnie.
Muzyka również jest świetna. Chętnie się wsłuchuje, dzięki czemu ogląda się z jeszcze większą lekkością.
Film nie jest nacechowany negatywnie. Przeciwnie. Przepełniony jest optymizmem. Dowiadujemy się z niego, że nawet z najbardziej podbramkowych sytuacji można wyjść i dobrze je rozwiązać. Zdecydowanie polecam, jako dowód, że amerykańskie komedie wysokobudżetowe, nie zawsze są puste i beztematowe.