Recenzja W rytmie hip hopu (Save the last dance) (2001)
W Rytmie hip hopu to już klasyka. To jeden z pierwszych filmów łączący element komedii romantycznej i tańca. Jednak patrząc z perspektywy czasu - najlepszy, bo pierwszy. Dopiero później pojawiły się kolejne produkcje… Honey, W rytmie hip hopu 2, step up i wreszcie step up 2. Można by tak wiele wymieniać. Ale pewne jest, że tego typu filmy, bardziej niż na przykład Dirty Dancing, trafią do młodych ludzi, a przekazują tę samą prawdę, uczącą, że taniec jest pięknym hobby i może być całym życiem dla każdego.
Jest rok 2001, jest to więc pewnego rodzaju nowość na rynku filmowym.
Siedemnastoletnia Sara, której życiową pasją jest balet, a życiowym celem - dostanie się do szkoły Julliard, po śmierci matki przeprowadza się z spokojnego miasta w Illinois do Chicago do swojego ojca z którym nie miała najlepszego kontaktu.
Nowe mieszkanie, nowa rodzina, nowa szkoła… Wszystko jest zupełnie inne, a trzeba się zaaklimatyzować. Zawsze jest cieżko. Zdecydowana większość uczniów to Afroamerykanie. Sarze szybko udaje się poznać nowych ludzi. Poznaje grupkę ludzi pasjonujących się tańcem - hip hopem. Zaprzyjaźnia się z Chenille i jej bratem Derekiem. Ten uczy ją podstaw tańca, spędzają ze sobą coraz więcej czasu … i zakochują się. Oczywiście na drodze do ich szczęścia stoi wiele ludzi. Derek pomaga dziewczynie zrealizować jej marzenia, jest jej bratnią duszą.
Fabuła tego filmu jest dość typowa. Znów, jak w przypadku step up, należy zauważyć, że są w nim elementy ważniejsze od fabuły, mianowicie taniec i muzyka, które tutaj, biorąc pod uwagę fakt, że film powstał 7 lat temu, są rewelacyjne.
Historia opowiedziana w “W rytmie Hip-Hopu” jest zatem banalna, oklepana, wtórna, ale trzeba przyznać, że ogląda się ją całkiem sympatycznie, choć z lekkim przymrużeniem oka i z pewnym dystansem.
Rażące mogą być tylko drobne dialogi, z których wynika, że rasa czarnych jest z góry przegrana i żyjąc w getcie nie pozostaje nim nic innego jak tylko walczyć o swoje przetrwanie. Przez właśnie ten pryzmat można odnieść wrażenie, że film to kolejna książka o kopciuszku, gdzie wszystko dobrze się skończy, a zło zawsze przegrywa.
Podsumowując, film warto obejrzeć, jednak wtedy, kiedy ma się ochotę na coś łatwego i nie wymagającego wielkiego wysiłku intelektualnego.
Jest rok 2001, jest to więc pewnego rodzaju nowość na rynku filmowym.
Siedemnastoletnia Sara, której życiową pasją jest balet, a życiowym celem - dostanie się do szkoły Julliard, po śmierci matki przeprowadza się z spokojnego miasta w Illinois do Chicago do swojego ojca z którym nie miała najlepszego kontaktu.
Nowe mieszkanie, nowa rodzina, nowa szkoła… Wszystko jest zupełnie inne, a trzeba się zaaklimatyzować. Zawsze jest cieżko. Zdecydowana większość uczniów to Afroamerykanie. Sarze szybko udaje się poznać nowych ludzi. Poznaje grupkę ludzi pasjonujących się tańcem - hip hopem. Zaprzyjaźnia się z Chenille i jej bratem Derekiem. Ten uczy ją podstaw tańca, spędzają ze sobą coraz więcej czasu … i zakochują się. Oczywiście na drodze do ich szczęścia stoi wiele ludzi. Derek pomaga dziewczynie zrealizować jej marzenia, jest jej bratnią duszą.
Fabuła tego filmu jest dość typowa. Znów, jak w przypadku step up, należy zauważyć, że są w nim elementy ważniejsze od fabuły, mianowicie taniec i muzyka, które tutaj, biorąc pod uwagę fakt, że film powstał 7 lat temu, są rewelacyjne.
Historia opowiedziana w “W rytmie Hip-Hopu” jest zatem banalna, oklepana, wtórna, ale trzeba przyznać, że ogląda się ją całkiem sympatycznie, choć z lekkim przymrużeniem oka i z pewnym dystansem.
Rażące mogą być tylko drobne dialogi, z których wynika, że rasa czarnych jest z góry przegrana i żyjąc w getcie nie pozostaje nim nic innego jak tylko walczyć o swoje przetrwanie. Przez właśnie ten pryzmat można odnieść wrażenie, że film to kolejna książka o kopciuszku, gdzie wszystko dobrze się skończy, a zło zawsze przegrywa.
Podsumowując, film warto obejrzeć, jednak wtedy, kiedy ma się ochotę na coś łatwego i nie wymagającego wielkiego wysiłku intelektualnego.