Recenzja Just dance - Tylko taniec (Make it happen) (2008)

Akcja toczy się w nocnym klubie w Chicago. Tworzy się tu pewnego rodzaju historia młodych ludzi, dla których całym życiem jest taniec. Zrobiliby wszystko, by tylko realizować swoje życie nie rezygnując z niego. W takiej sytuacji poznajemy Lauryn.
Opuszcza ona dom rodzinny i przenosi się do Chicago. Ni ma nic, poza samochodem. Bo nawet talentu nie ma. Ma za cel dostać się do prestiżowej szkoły tańca. I tak właśnie, niezwykle oryginalnie, toczą się losy bohaterki. W tak zwanym między czasie, obocznie, pojawia się jeszcze historia jej brata, który początkowo podcina skrzydła “utalentowanej” siostrze. Jest też chłopiec zdobywający serce Lauryn. Ale na to już pewnie wpadliście.
Skoro fabuły nie ma, a właściwie jest, ale oprzeć się na niej nie można, liczyłam chociaż na taniec. Miałam nadzieję, że film nadrobi (Tak jak było ze Step Up 2, który mimo przejedzonej fabuły ujął widzów bardzo wysokim poziomem tańca) wspaniałymi ruchami i układami. Nic bardziej mylnego. Widzimy tańczące dziewczyny, a jedyne o czym myślimy, to „kiedy one w końcu zaczną porządnie tańczyć?”. Niestety. Nie zaczynają. Film nie nadaje się dla polskich widzów, których już dawno urzekli tancerze z programu You Can Dance. Ci pokazali poziom i podnieśli poprzeczkę bardzo wysoko. Tak, że teraz ciężko będzie zaimponować jakimkolwiek filmem o tańcu.