Podczas trwających właśnie tagów CES 2018 w Las Vegas, LG Display oficjalnie zaprezentowało swoje nowe wyświetlacze OLED. Jednym z nich jest 65-calowy elastyczny ekran 4K, który można zwinąć dosłownie jak gazetę. Drugim interesującym rozwiązaniem jest 88-calowy panel OLED 8K.
Więcej

Dawno nie byłam w kinie na filmie, po którego zakończeniu cała sala wciąż siedziała w swoich fotelach. Dlaczego? Bo takie zrobił na nas wrażenie. „Popiełuszko” to wspaniała, wzruszająca, a przede wszystkim prawdziwa historia księdza, który zmienił ówczesne czasy. Muszę przyznać, że gdy wybierałam się na tę produkcję, niewiele się po niej spodziewałam. Bałam się, że będzie to ...
Więcej

Świetna, bezpretensjonalna historia szesnastoletniej Juno, która podczas swojego pierwszego razu zachodzi w ciążę. W niezwykły sposób pochodzi do tej informacji. Nie załamuje się, a rozsądnie zastanawia się co zrobić. Nie podobne to do tak młodej dziewczyny. Nie idzie na łatwiznę, postanawia nie usuwać ciąży. Powód co prawda jest dość prozaiczny, gdyż idąc na zabieg, od jednoosobowej manifestacji w postaci koleżanki z klasy, dowiaduje się, że jej sześciotygodniowy płód ma już paznokcie. Za radą najlepszej przyjaciółki Lei postanawia znaleźć dla nienarodzonego dziecka bezdzietne małżeństwo, które zgodziłoby się je adoptować. Wkrótce natrafia na pasującą do jej oczekiwań parę, Marka i Vanessę.
Z Markiem od razu udaje się jej znaleźć wspólny język, natomiast z jego żoną jest dość ciężko. Ta, boi się, że June zrezygnuje w ostatniej chwili. Nic bardziej mylnego, młoda dziewczyna jest zdecydowana w 104% o tym, że nie jest gotowa zostać jeszcze matką.
Dość śmiesznie przedstawieni są rodzice nastolatki. Gdy dochodzi do rozmowy, podczas której dziewczyna chce powiedzieć im o ciąży, Ci zawiedzeni mówią, że woleliby, żeby została wyrzucona ze szkoły, albo była uzależniona od narkotyków. Jednak szybko odnajdują wspólny język i darzą córkę wsparciem.
Dość poboczną rolę odgrywa ojciec dziecka - Paulie Bleeker, który jest najlepszym przyjacielem June. Przez dłuższą część ciąży jest on nieobecny. Ta odnajduje przyjaciela w Marku. Świetnie się dogadują, mają podobne zainteresowania, lubią po prostu spędzać ze sobą czas.
Nie jest to historia, w której namawia się młode dziewczyny do porzucenia dziecka, usunięcia, która by tłumaczyła, że ciąża nie jest żadnym problemem, nie pokazuje, że to prosta sytuacja. Ten film w dość banalny, a zarazem mądry sposób pokazuje, że ciąża to po prostu nie koniec świata. Że zawsze znajdzie się ktoś, do kogo można się zwrócić, porozmawiać, poprosić o pomoc. Pokazuje też, że aborcja nie jest ostatecznym rozwiązaniem w takiej sytuacji. I to należy w nim docenić. Ponieważ ile teraz szesnastolatek zachodzi w ciążę i nie wie co z tym fantem zrobić? Wydaje mi się, że dużo więcej niż powinno. Jeśli kiedykolwiek tak młode dziewczyny są na to gotowe.
Jest jeszcze jeden dość zabawny element filmu. Otóż następuje taki mały przewrót akcji w kontekście katolickim. Według tej wiary stosowanie środków zabezpieczających, jakichkolwiek, czy prezerwatyw, czy tabletek – jest grzechem. Tutaj bohaterowie tego grzechu nie popełnili, co jakby ogólnie umniejsza ich grzech w tej perspektywie.
Należy zwrócić uwagę na bardzo swobodną grę aktorską, która powoduje, że sami czujemy się członkami, bohaterami filmu. Że zastanawiamy się ‘co by było gdyby’. Przybliżają nas do siebie prezentując się jako ‘normalni nastolatkowie’. Stawiani oni są na równi ze swoimi widzami – rówieśnikami, nie czują się lepsi. Po prostu są sobą. Nic bardziej nie zachęca do oglądania. Ellen Page, odgrywająca rolę June, głównej bohaterki, już w pierwszych minutach filmu wzbudza naszą sympatię. Ta jej energia, spontaniczność. Oby jej dalsza kariera rozwijała się szybko i owocnie.
Muzyka również jest świetna. Chętnie się wsłuchuje, dzięki czemu ogląda się z jeszcze większą lekkością.
Film nie jest nacechowany negatywnie. Przeciwnie. Przepełniony jest optymizmem. Dowiadujemy się z niego, że nawet z najbardziej podbramkowych sytuacji można wyjść i dobrze je rozwiązać. Zdecydowanie polecam, jako dowód, że amerykańskie komedie wysokobudżetowe, nie zawsze są puste i beztematowe.

Więcej
Wspaniały przykład przedstawienia ignorancji ekonomicznej jako zalety. Fabuła jest prosta, bo to w sumie znośny filmik na zaśnięcie. Bogata damulka odkrywa że lenistwo jej męża nie wynika z bogactwa tylko z bezrobocia, jedno konto jest wyczyszczone, drugie zadłużone. Damulka musi więc zrobić najgorsze, by utrzymać status - pójść do pracy, a że jedyne co potrafi to narzekać na przyjęciach i wystukiwać pin karty męża, nie może liczyć na pracę lepszą niż sprzątaczka. Taką też dostaje, jednak żeby napięcie filmu nie osiągnęło poziomu wiadra z mopem, obiektem w którym damulka sprząta jest oddział banku federalnego, w którym dokonuje się spalenia banknotów nie nadających się do dalszego użytku.
Konserwująca powierzchnie płaskie, pachnąca najnowszą linią zapachową Mr Propera, widzi codziennie sterty zielonych banknotów zamieniające się w szary proch. I tu okazuje się, że damulka jest mistrzynią intrygi - opracowuje “genialny” plan wykradzenia pieniędzy, w który wciąga dwie inne kobiety, już nie damulki, pracujące w tym samym oddziale. Potrzeba jest matką wynalazku wiadomo, dopóki Damulka mieszkała z bogatym mężem, wynalazków nie tworzyła, teraz w garnku pusto, czas więc wprowadzić plan w życie i na nowo stać się obrzydliwie bogatym.
Najciekawsza, dla mnie osobiście najboleśniejsza, scena tego filmu to rozmowa mająca miejsce zaraz po odkryciu przekrętu przez męża damulki. Jest to bowiem jedyny moment filmu, gdzie ktoś poddaje zachwyt nad pomysłem pod wątpliwość i analizę. Mąż, pewnie absolwent jakiejś szkoły, do niedawna pracujący za duże pieniądze, a więc trochę obeznany z procesem obrotu pieniędzmi, nie jest zwolennikiem nowej metody bogacenia się. Wspomina nawet coś o osłabieniu wartości pieniądza, tu przykładowo względem jena, lecz damulka pointuje słowami: “Zamierzam to dalej robić, jen musi sobie radzić sam”. Cięcie. Nowa scena, biedna koleżanka damulki posyła synka do prywatnej szkoły.
Od momentu, w którym damulka przekonała męża i zapewne część widowni do słuszności swojego procederu, wszyscy w filmie czerpią korzyści, upajają się nową jakością życia.
“Proceder recyklingu pieniędzy” jak nazywa swoją czynność jedna z bohaterek, jest w filmie solidnie umocowany i starannie usprawiedliwiany. Kobiety podprowadzające pieniądze są sympatyczne, strażnicy zadufani, pozornie groźni i śmieszni. Same pieniądze wydawane są na realizacje marzeń, pomoc dzieciom, przy ciągłym podkreślaniu faktu, że i tak by się zmarnowały w piecu. Towarzyszyło mi tymczasem wrażenie, że trzy bohaterki popełniają tutaj gorsze przestępstwo niż gdyby okradły prawdziwy bank, napadły na Fort Knox, czy zrobiły jakiś gigantyczny przekręt podatkowy. W dobrym filmie o skoku na bank, bohaterowie okradają kogoś, dokonują konkretnej zbrodni, sympatyczne ale zawsze zbiry, mają motywacje wykraczającą poza pomnożenie ilości zer na koncie. Co “moralnie najważniejsze” nie promują kradzieży jako powszechnego sposobu zarabiania na życie. Grająca damulkę Diane Keaton powinna to wiedzieć, w końcu to jej w “Ojcu chrzestnym” Al Pacino powtarzał co chwilę, że już za moment interes będzie legalny. Poza tym z punktu widzenia rynku, nie jest ważne czy dany milion ukradnę i wydam ja, czy wyda go kolega, który go zarobił.
Tu mamy kolegę, który zarobił i mnie który ukradł, a obaj po milionie wydaliśmy. Zupełnie jakby ukrytym celem filmu było przekonanie widza do powszechnej polityki dodrukowywania pieniędzy. “W końcu za te pieniądze lecące w ogień można by parę świetlic robotniczych postawić i dzieciom ołówki do szkoły zakupić”. W filmie nawet nie wspomina się, że na każdego spalonego podartego dolara, mennica wypuszcza nowiutkiego i tak w prosty sposób poziom się utrzymuje. Jakie są efekty wprowadzania w obieg pieniędzy bez pokrycia można nie wiedzieć, jeśli przeżyło się całe życie w wolnorynkowym kraju, niestety nam, Polakom, ta wiedza jest dość bliska.
Zdaje sobie sprawę, że szkody jakie wyrządzają bohaterki mają znikome znaczenie w porównaniu z np. drukowaniem przez państwo miliardów w celu “ratowania” nierentownych przedsiębiorstw, jednak drażni mnie sama próba usprawiedliwienia, nawet na milionowych sumach.
Oprócz opisanej głupoty ekonomicznej, film posiada jeszcze jedną wartość negatywną, która w bezpośredni sposób przyczyni się do straty pieniędzy. Jest tak nijaki, że zaraz po projekcji można zapomnieć o filmie, a nazajutrz, że trzeba coś w ogóle oddać do wypożyczalni. Nie pozwólcie się okraść przez ten film.
Więcej

Normą stało się, że z okazji każdych nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia, hollywoodzcy filmowcy tworzą filmy o tematyce związanej z tymi niezwykłymi dniami.
Z roku na rok poznajemy coraz to bardziej niezwykłe przygody Świętego Mikołaja, historie romantyczne czy komedie, których tłem jest zielone drzewko, rodzinne spotkanie czy śnieżny biały puch. W większości przypadków jest to kino skierowane do najszerszego grona publiczności czyli wszystkich. Produkcje opieczętowane mianem familijnych, są lekkie, łatwe i przyjemne, nie zmuszają widzów do znacznego wysiłku intelektualnego, co przyciąga rzesze zwolenników.
Któż mógłby wyobrazić sobie Gwiazdkę bez sympatycznego, poczciwego staruszka w czerwonym kubraczku, obdarowującego wszystkie grzeczne dzieci wymarzonymi prezentami. Zarówno mali jak i duzi z niecierpliwością czekają na ten wyjątkowy moment. W historiach o Świętym Mikołaju najczęściej skupiano się na jego osobie, otaczającej go świcie elfów i fabryce wytwarzającej podarki. Rzadko wspominano o rodzinie, którą zazwyczaj ograniczono do Pani Mikołajowej. W nowej komedii familijnej, reżysera takich filmów jak „Polowanie na druhny” czy „Rycerze z Szanghaju” poznajemy zabawną opowieść o starszym bracie mieszkańca Bieguna Północnego. David Dobkin wraz z scenarzystą Danem Fogelmanem stworzyli pełen humoru i jednocześnie nauki film, który zachęca swoją prostotą treści. Na domiar tego zaangażowanie takich aktorów jak: Kevin Spacey, Rachel Weisz, Vince Vaughn czy rapera Ludacrisa musiało przyczynić się do powodzenia tej produkcji.
„Fred Claus – Brat Świętego Mikołaja” rozpoczyna się wspomnieniem, obrazującym lata dzieciństwa w rodzinie Clausów. Jesteśmy świadkami narodzin przyszłego Świętego Mikołaja, który od najmłodszych lat przejawiał wolę samarytanina. Jego starszy brat Fred (Vaughn ) obiecał mu, że będzie jego najlepszym starszym bratem na całym świecie. Jednak jak to bywa w większości przypadków łatwiej jest dać słowo, aniżeli go dotrzymać, co w ostatecznym rozrachunku doprowadza do rodzinnych niesnasek. Kiedy rodzeństwo dorosło ich drogi rozeszły, przez co wzajemny kontakt ograniczył się prawie do zera. Po krótkim odtworzeniu faktów, akcja filmu powraca do współczesnej rzeczywistości, w której Fred jest komornikiem, paradoksalnie nienawidzącym świąt i wszelkich rzeczy z nimi związanych. Planuje rozkręcić własny biznes, zakładając biuro bukmacherskie, jednak na jego rozruch potrzebuje znaczne sumy pieniędzy. Z prośbą o pożyczkę zgłasza się do młodszego brata Świętego Mikołaja, który udzieli kredyty pod jednym zasadniczym warunkiem. Fred ma przyjechać na Biegun Północny i przez parę dni popracować w fabryce zabawek. Jego zadaniem jest weryfikacja dzieci pod względem grzeczności, co później warunkuje otrzymanie prezentu. W między czasie do wioski przyjeżdża Clyde, kontroler wydajności, który ma nie zbyt czyste intencje.
Wytwórnia Warner Bros. słynie z kina familijnego na wysokim poziomie. Filmy w ich wykonaniu charakteryzują się przejrzystością fabuły, stonowanym humorem i przesłaniem ukrytym w treści. Najlepszym tego przykładem jest opisywany przeze mnie film. Historia w nim opowiedziana udawania, że rodzina jest fundamentalną częścią życia każdego człowieka. Nie kochajmy jej członków za to kim są, tylko jacy są. Nie odwracajmy się od nich plecami, kiedy potrzebują naszej pomocy. Bądźmy zawsze w pogotowiu, aby w każdej sytuacji wspierać się nawzajem. Czy jesteś spokrewniony z prezydentem, aktorem czy nawet Świętym Mikołajem, w życiu ważne jest ramię, na którym możesz się wesprzeć w trudnych chwilach, bo w przeciwnym razie świat zrobi z ciebie przystawkę na drugie śniadanie.

Więcej


Nie jestem pewna czy jestem po prostu za stara na takie filmy, czy jednak był to kicz, ale niestety nie mogę pozytywnie wypowiedzieć się na temat tej produkcji. Zastanówmy się czy robimy bajkę dla dzieci czy film dla starszych ludzi. Bo takie przemieszanie z jakim mieliśmy do czynienia w “Zaczarowanej” jest nie do przyjęcia. Niestety ta “Animacja, Familijny, Fantasy, Musical, Przygodowy, Romans” (sic!) denerwował mnie już po dziesięciu minutach. Za dużo ‘zerżniętych’ z innych dobrych motywów. Znów oklepany Nowy York, nie wspominając już o magicznym przeniesieniu do innego świata, a wychodzenie z kanałów? oh, please!
Poznajemy Giselle, bajeczną postać z Andolezji, która uważa, że najważniejszy w życiu jest prawdziwy pocałunek, który należy złożyć na ustach prawdziwej miłości… I oczywiście magiczny książę pojawia się, od razu oświadcza, zwierzęta pomagają pannie młodej uszyć suknię… Jest nawet zła macocha czarownica. Wszystko to, co powinno znaleźć się w bajce. I do tego momentu jest to idealna produkcja dla dzieci. Jednak podczas przeniesienia akcji do realnego świata, cały zamysł się psuje. Jeśli film miał być przeznaczony dla dzieci, to nie zrozumieją go w dalszej części, jeśli dla dorosłych, to będą się irytować jego naiwnością.
Nie było realnie, romantycznie. Nawet nie było śmiesznie. Czego więc dalej szukać?
Oczywisty od początku filmu był fakt, że wszystko zakończy się happy endem. Ale czy ja wiem czy był on taki szczęśliwy dla dorosłych odbiorców? Zwłaszcza kobiet? Pointą filmu generalnie jest fakt, że faceci potrzebują infantylnych księżniczek, ‘przynieś, wynieś, pozamiataj’, a, i do pomocy będzie miała jedynie ptaszki i szczurki.
Każda z nas marzy o ‘prawdzimym księciu z bajki’, jednak pewnego dnia wyrastamy z dziecięcych wyobrażeń o świecie. Smutne, ale prawdziwe, po co wmawiać naiwnym jeszcze szesnastolaktom, że zawsze będzie dobrze?
Na szczęście nie obejdzie się bez pozytywów. A właściwie jednego. Mowa tu o genialnej grze aktorskiej Patricka Dempsey’a, znanego przez większość z serialu ‘Chirurdzy’. Gra realistę, który nie wierzy w bajki, a z biegiem filmu zauważamy jego wewnętrzną przemianę.
Bajki zawsze mają morał. Tutaj ciężko się go dopatrzeć. Chociaż może jest? Przecież Giselle nie zostaje ‘na zawsze’ z pierwszym mężczyzną. Może pokazuje, że nie zawsze ten, który wydaje się nam być ‘tym jedynym’ tak naprawdę nim jest? Jeśli o to chodziło, to przykre…. Udowadnia to tylko jak świat jest okrutny.
Muszę przyznać, że Disney wydał wiele lepszych ‘bajek’. To była zwykła komercyjna maszynka do napędzania pieniędzy.

Więcej

Nie było szumu dookoła tego filmu. 2006 rok minął bez nawet najmniejszego echa dookoła Tańca namiętności. Ja też nie miałem bliższych informacji do momentu, gdy dostałem płytke DVD z filmem. Odpaliłem na nośniku i siedzę jak wryty. AAAAAaaaaa muzyka jest porpostu wirtuozeryjna. Młody chłopak mieszkający u zastępczej rodziny któremu brakuje rozrywek więc zaczyna się bawić w kradzieże samochodów z kumplami. Po drugiej stronie mamy bogatą dziewczyne, która walczy o kontrakt z wytwórnią taneczną. Wszytsko by było w porządku, gdyby ich drogi się nie skrzyżowały. Co ich łączy? Miłość do tańca, co ich różni? Przepaść materialna. Jednak dwoje ludzi nie chcą by ich porównywano. Film pokazuje wiele problemów młodzieży. Jak pokonać stereotypy o różnicach, jak udowodnić drugiej osobie że jest dla niej całym światem. Ile już takich filmów oglądaliśmy. Pełno jest takich filmów. Co jednak wyróżnia film o którym piszę ? Wyróżnia wiele aspektów. Piękno pokazane w tym filmie przewyższa wszytsko. Finezja, perfekcja, spontaniczność i ta miłość do tanca. Coś wspaniałego. Dobór ról jest perfekcyjny. On dobrze zbudowany tańczący jak mało kto. Ona piekna, kobieca i otwarta na świat. Bardzo dobrze zagrali też dwaj czarno skórzy przyjaciele Tylora, bo tak ma na imię główny bohater. Chudy stracił życie a jego brat lamentował bardzo długo. Świetnie odegrana rola. Jeszcze raz wrócę do muzyki, poniewaz w tej można się zakochać. Tak dobrze dobraną muzyką spotkałem tylko w requiem dla sanu. Loopy które ruszają człowieka przed telewizorem czy ekranem. Od samego początku do końca siedzimy jak wryc, a o to chyba chodzi. Film polecam jak najbardzie i z utęsknieniem czekałem na druga część, która u mnie w kinie grana jest od wczoraj. W weekend wybiorę się do kina to też wam zrelacjonuję wrażenia.
Więcej
W Rytmie hip hopu to już klasyka. To jeden z pierwszych filmów łączący element komedii romantycznej i tańca. Jednak patrząc z perspektywy czasu - najlepszy, bo pierwszy. Dopiero później pojawiły się kolejne produkcje… Honey, W rytmie hip hopu 2, step up i wreszcie step up 2. Można by tak wiele wymieniać. Ale pewne jest, że tego typu filmy, bardziej niż na przykład Dirty Dancing, trafią do młodych ludzi, a przekazują tę samą prawdę, uczącą, że taniec jest pięknym hobby i może być całym życiem dla każdego.
Jest rok 2001, jest to więc pewnego rodzaju nowość na rynku filmowym.
Siedemnastoletnia Sara, której życiową pasją jest balet, a życiowym celem - dostanie się do szkoły Julliard, po śmierci matki przeprowadza się z spokojnego miasta w Illinois do Chicago do swojego ojca z którym nie miała najlepszego kontaktu.
Nowe mieszkanie, nowa rodzina, nowa szkoła… Wszystko jest zupełnie inne, a trzeba się zaaklimatyzować. Zawsze jest cieżko. Zdecydowana większość uczniów to Afroamerykanie. Sarze szybko udaje się poznać nowych ludzi. Poznaje grupkę ludzi pasjonujących się tańcem - hip hopem. Zaprzyjaźnia się z Chenille i jej bratem Derekiem. Ten uczy ją podstaw tańca, spędzają ze sobą coraz więcej czasu … i zakochują się. Oczywiście na drodze do ich szczęścia stoi wiele ludzi. Derek pomaga dziewczynie zrealizować jej marzenia, jest jej bratnią duszą.
Fabuła tego filmu jest dość typowa. Znów, jak w przypadku step up, należy zauważyć, że są w nim elementy ważniejsze od fabuły, mianowicie taniec i muzyka, które tutaj, biorąc pod uwagę fakt, że film powstał 7 lat temu, są rewelacyjne.
Historia opowiedziana w “W rytmie Hip-Hopu” jest zatem banalna, oklepana, wtórna, ale trzeba przyznać, że ogląda się ją całkiem sympatycznie, choć z lekkim przymrużeniem oka i z pewnym dystansem.
Rażące mogą być tylko drobne dialogi, z których wynika, że rasa czarnych jest z góry przegrana i żyjąc w getcie nie pozostaje nim nic innego jak tylko walczyć o swoje przetrwanie. Przez właśnie ten pryzmat można odnieść wrażenie, że film to kolejna książka o kopciuszku, gdzie wszystko dobrze się skończy, a zło zawsze przegrywa.
Podsumowując, film warto obejrzeć, jednak wtedy, kiedy ma się ochotę na coś łatwego i nie wymagającego wielkiego wysiłku intelektualnego.
Więcej
Szczery, prawdziwy świat, bez fałszu, zakłamania i przekolorowania. Wzruszające opowiadanie o tym, że marzenia się spełniają. Ukazanie możliwości obcowania ze sztuką. I tutaj dwoje ludzi… spotykają się przypadkowo. Czy na pewno? Tak się składa, że oboje kochają to samo… Muzykę… Każdy ma jednak zupełnie inne doświadczenia życiowe. I trudno tutaj powiedzieć, że jest to romans, bo nietuzinkowo, w tym filmie, głównym wątkiem nie jest rodzące się uczucie… ludzi, którym świat rzuca pod nogi kłody… a ukazanie tego, że można być razem w innej rzeczywistości. W innym świecie, w którym można odnaleźć szczęście poprzez wkładanie serca w bezinteresownego odbiorcę - muzykę.
Bohaterowie zakochują się w sobie, lecz przeszłość czy bagaż doświadczeń, jak również okoliczności- Dziewczyna jest Czeszką mieszkającą z matką, której nie może zostawić samej, stanowią przeszkodę w urzeczywistnieniu rodzącego się uczucia. Co pozostaje? Muzyka, przestrzeń wolności, gdzie można wyrazić wszystko – bez strachu, ryzyka, w subtelny i delikatny, a przecież jakże czytelny sposób.
Niewiele brakowało, by zabrać magię temu filmowi. Jak wiele przecież jest opowiadań o muzyce. Właściwie jest to jeden z najbardziej popularnych tematów w filmach. Oczywiście ten fakt nie dziwi. Jest również bardzo wdzięcznym tematem - wystarczy wziąć kilka postaci, otoczyć je atrakcyjnymi dźwiękami, a obraz praktycznie sam się nakręci.
Jednak tu było inaczej. Nie typowo, tendencyjnie, a oryginalnie i ciepło. Ta właśnie życiowa wiarygodność sprawia, że Once ogląda się z zachwytem do samego końca. Z jednej strony jest w nim prawdziwy czar i uczucie, z drugiej jednak jest tak realny, że widz bez trudu może pomyśleć, że i jemu może przydarzyć się podobna historia. Że tak może być naprawdę, udowadnia najlepiej sama biografia aktorów, odtwórców ról głównych. W roli gitarzysty zarabiającego na ulicy wystąpił Glen Hansard, który jeszcze parę lat temu grał na ulicach Dublina naprawdę, a nie na potrzeby filmu (A dziwi pusta filmografia aktora, gdyż spisał się świetnie). Teraz, wraz z Markétą Irglovą, cieszy się sławą zdobywcy Oscara za muzykę (za piosenkę Falling Slowly).
Once jest to jeden z niewielu filmów, w którym nie wszystko musi być potwierdzone słowami, aby mówić wiele, nadając każdemu gestowi, słowu, spojrzeniu, czy dźwiękowi piosenki bezcenną wartość. Doskonale rozumiemy motywacje jakimi kierują się bohaterowie. Kiedy Glen namawia dziewczynę, by przeniosła się z nim do Londynu, a ona odpowiada lekko sarkastycznym pytaniem: Mogę wziąć moją mamę?, Wszystko jest jasne. Jest jeszcze jedna ważna scena, w której to mężczyzna pyta kobietę, czy kocha męża. Odpowiedź brzmi: kocham ciebie, wypowiedziane po czesku, bo dziewczyna nie do końca chce, żeby on wiedział co czuje, a może boi się to wypowiedzieć. Boi się konsekwencji.W w muzyce realizują się razem.
Bardzo polecam.
Więcej
Czekając w kinie na seans, do moich rąk dostała się ulotka tejże produkcji. Dowiedziałam się z niej, że zanim powstał film wyreżyserowano przedstawienie teatralne, które odniosło sukces na całym świecie. Zostało zorganizowany przez trzy kobiety - panią producent Judy Cramer, scenarzystkę Catherine Johnson oraz reżyserkę Philldę Lloyd… Oczywiście zrobił natychmiastową karierę. Następnie, ulotka informuje, że teraz nadszedł czas, aby zobaczyli to w formie kinowej wszyscy ludzie na świecie. Te same panie postanowiły zorganizować wersję filmową. Dobrały gwiazdorską obsadę, która już samymi nazwiskami zaprasza na seans - Meryl Streep, Amanda Seyfried, Colin Firth, Pierce Brosnan… można by jeszcze długo wymieniać. Na jednej z greckich wysp ma odbyć się wesele. Za mąż wychodzi Sophie, córka tytułowej Mamma Mii - Donny. Dziewczyna ma 20 lat i nie zna swojego taty. Stwierdza, że bez niego nie odnajdzie siebie i… postanawia zaprosić trzech prawdopodobnych ojców na uroczystość. Podkrada mamie pamiętnik z dzieciństwa, łączy fakty i voila! ma trzy imiona i nazwiska.
Mężczyźni zjawiają się i zaczyna się przezabawna historia. Donnie przypomina się hipisowskie życie z przed dwudziestu lat, co doprowadza do śpiewania kolejnych piosenek Abby… Mama zastanawia się w nich czy podjęła dobrą decyzję, czy nie powinna była zrobić inaczej… Co się stało ze ’starymi dobrymi czasami’…
A jeśli mowa o wokalu, to pani reżyser Lloyd nie stawia na nieskazitelność, a na prawdziwość. śpiew gwiazd nie jest bezbłędny, czasem można usłyszeć nawet fałsze. Ale to nieważne! Nie o to tutaj chodzi. Brzmią za to oryginalnie. Nie dzieje się tak, jak w niektórych musicalach - gdy aktorzy zaczynają śpiewać nie odrywamy się od rzeczywistości filmowej a pogłębiamy w nią.
Co do gry aktorskiej, to Meryl Streep jako Donna sprawuje się idealnie! Jest wyjątkowo wyrazista i szczera w swojej grze. Zresztą jest to aktorka takiego rzędu, że broni się właściwie już samym swoim nazwiskiem. Jej filmowe przyjaciółki -Christine Baranski i Julie Walters stworzyły idealny duet.  Męskie grono - między innimi Pierce Brosnan i Colin Firth zagrało idealnie, a zaśpiewało jeszcze lepiej!
Muszę przyznać, że film w pewnych momentach był tak śmieszny, że popłakałam się w kinie trzy razy! Dawno się tak dobrze nie bawiłam na filmie!
Jestem w stanie zaryzykować stwierdzeniem, że owy musical może trafić na tę samą półkę co na przykład Moulin Rouge czy Upiór w Operze, bo będziemy o nim tak samo długo pamiętać.
Więcej